Road to Hel(l) czyli ponad 100 km do…piekła.
Trudno sobie taką jazdę zaplanować. Oczywiście planujesz, mówisz sobie, że pojedziesz tak a nie inaczej. A okazuje się, że to wszystko bierze w łeb.
Sytuacja jest inna. Nic nie jest takie jakie myślałeś, że będzie. Takie było moje „Road to Hel” Rzeczywistość przerosła wyobraźnię.
Zbliża się godzina 20.00. Kilka minut do startu. Przed pomnikiem Westerplatte gromadzą się uczestnicy. Na twarzach pogodne nastroje. Jakby za chwilę wszyscy mieli się udać na skikowy piknik. Gdzieś pomiędzy drzewami przemyka chytrusek lis.
Jest powitanie Jurka a potem w niebo strzelają girlandy ognia.
Zaczyna się coś niezwykłego.
Ultramaraton. Ponad 100 km przed nami. Setki myśli przemyka przez głowę. Jak będzie?
Nie wszyscy to przejadą całą trasę na rolkach terenowych. Dwie osoby jadą na…hulajnogach. Są i ci, którzy podzielą podróż pomiędzy rolki i rower. I tacy którzy zdobędą piekło tylko na rowerach.
Jestem dobrej myśli. Musimy dojechać wszyscy. Jeden za wszystkich. Wszyscy za jednego. Potem będziemy świętować.
Jedziemy. Człowiek wyluzowany, wypoczęty. Wszyscy pełni optymizmu. A wokół nas wolno zapada ciemność.
Co jakiś czas robimy trochę dłuższy postój a na nim prezes Jodyna serwuje herbatkę, kawkę i można coś zjeść.
Tempo jest dość mocne. Obawiam się, że jeśli nie spadnie, będą kłopoty z dotarciem do celu. Czy mogłem w ogóle na to liczyć?
Światła za kaskach rozbłyskują coraz jaśniej. Dopóki jedziemy przez tereny miejskie nie są one aż tak potrzebne.
Dopiero po za miejskim światem ich blask jest naszym cennym przewodnikiem w ciemności.
W pewnej chwili trochę odstaje. Tylko rowerzysta z tyłu doświetla mi drogę. Kije biją w asfalt niczym bicz popędzając mnie dalej i dalej.
Postoje regeneracyjne sprawiają, że człowiek częściowo odzyskuje siły. Zmęczenie jednak stopniowo narasta. Czuję jakby ktoś na moich plecach i nogach dokładał kolejne ciężarki.
Niebo nad głową ciemne, ale o tej porze roku tak naprawdę noc nie zapada nigdy. Dość szybko na wschodnim niebie pojawia się poświata.
I jest taka chwila gdy dociera zapach. Zapach skoszonego siana. W nocnej scenerii ten zapach smakuje wyjątkowo. W nozdrza wlewa się polna inhalacja i rozlewa po całym ciele. Ach jak cudnie!
Lekko nie jest. Pojawiają się podjazdy i to całkiem spore. Tracę na nich sporo sił, ale jazda w dół rekompensuje wysiłek z przed chwili.
Gdy zatrzymujemy się w Pucku robi mi się zimno. Spocone ciało przemarza i już żałuję, że nie wziąłem cieplejszej odzieży.
Niektórzy w czapkach i kurtkach. Ach jak im tego ciepła teraz zazdroszczę.
W końcu ruszamy a mój organizm szybko odzyskuje wigor. Nartorolki terenowe na nogach lekko poddają się moim ruchom. A na horyzoncie wkrótce pojawia się czerwona tarcza wschodzącego słońca.
Woda zatoki w jego blasku ma mleczny kolor. Jest spokojna, równa jak stół. Nic nie zakłóca jej nurtu. Wydaje się, że można by przejść po niej suchą nogą.
I wkrótce czeka nas przemiłe spotkanie. Ktoś do nas dołącza.
Kto?
Król Maciuś I
Co tam 115 km. Chylcie głowy Ci z lewa i prawa. Oto on. Ósmy dzień w rolkowej podróży Świnoujście-Hel przez szlaki Bałtyckich ścieżek rowerowych i bezdroży. Ponad 400 km już za nim.
Oto on Król nartorolkowej rodziny- Maciej I ze swoją przyczepką.
Na twarzy nie widać wielkiego zmęczenia, ale ono pewnie w nim głęboko siedzi. Tych trudów jazdy nie da się tak łatwo zdiagnozować.
Nikt przed nim tej trasy nie pokonał na rolkach terenowych. Gratulacje Maciej.
Jedziemy dalej. Jadę dalej, chociaż moje tempo spada i coraz częściej wypatruje dłuższych przerw.
Nie patrzę na zegarek ile to już za mną ile przede mną. Dopóki nogi pchają jest dobrze. Wydobywam z siebie pokłady energii kopiąc coraz głębiej tunel w zmęczonych mięśniach.
I gdyby nie guma Krzyśka pewnie bym musiał gnać za chłopakami do samej Jastarni, gdzie przewidziano ostatni postój.
Przede mną jeszcze tylko Maciej ze swoją przyczepką. Potem i on ginie mi z oczu. Zwalniam. Uspokajam oddech. Teraz już jestem spokojny. Moje ciało słucha mnie, wie czego od niego oczekuję. Kółka brzmią na koślawych ścieżkach niczym werble.
Trochę jeszcze zostało. Moja granica tego co ma się udać wciąż przesuwa się do przodu.
W końcu ostatni postój i herbatka z prądem. Moje ciało rozgrzewa się i nabiera nowej energii. Teraz już wiem, że dojadę.
Wcześniej była mowa o ciężkich szutrach na ostatnich ścieżkach do Helu, które w rzeczywistości okazały się łagodnie beczącym barankiem. Mam takie szutry za swoim oknem w domu. I gdyby nie te krótkie podjazdy, nie warto by o nich nawet wspomnieć.
Gdy na moim zegarku wybija setny kilometr zatrzymuję się i krzyczę z radości. A potem przytulam się do napotkanej brzozy. Nikogo dookoła. Nikt mnie nie słyszy. Może to i dobrze? Tak w ciszy wykrzyczeć sobie, że się udało? Nawet gdy gdzieś ci tam z tego powodu spłynie łza.
W końcu z daleka widzę tych, którzy już dojechali. Co tak stoją? Czego wypatrują?
Wszyscy podnoszą ręce z kijami, tworząc tunel. A ja wjeżdżam w niego niczym zwycięzca.
107 km za mną. Pewnie było paru takich, co nie wierzyło, że dojadę. Ha, ha. Utarłem wam nosa.
Przydały się wcześniejsze treningi. Ciężka szutrowa 60-tka i dwa tygodnie temu pokonane 92km. Rajdowe rolki terenowe na moich nogach spisały się znakomicie.
Tym którzy się nie zdecydowali i nie przyjechali, powiem tylko tyle, że jest ciężko, jest ekstremalnie, ale to da się zrobić. Organizm w takich chwilach pracuje inaczej. Inaczej zarządza energią i czerpiesz z siebie siły, których wydaje się, że nie masz.
Dzięki wszystkim za wsparcie. Dzięki Jurek za wspaniałą organizacje rajdu. Do zobaczenia na kolejnej dawce pięknych chwil.